„Witamy w Chippendales” to zaskakująca opowieść o tym, jak amerykański sen bywa pułapką, a nie drogą do wolności. Recenzja serialu dostępnego na Disney+
Historia męskiego striptizu dla kobiet zaczyna się od decyzji pewnego ambitnego imigranta z Indii, który chce spełnić swój amerykański sen. Nazywa się Somen Banerjee i potrafi zaoszczędzić 90% swojej miesięcznej pensji. Na co oszczędza? Serial „Witamy w Chippendales” spieszy z wyjaśnieniami.
Biografia Somena „Steve’a” Banerjee od dawna zasługiwała na serial. Wcale nie dlatego, że bohater jest człowiekiem honoru i stoi na straży etycznego postępowania. Wręcz przeciwnie. Gdy poznajemy go jako ambitnego młodzieńca pracującego na stacji benzynowej, podziwiamy jego stoicki spokój, cierpliwość i opanowanie. Jako imigrant w Stanach Zjednoczonych musi znosić wiele rasistowskich zachowań klientów. Zwłaszcza że poznajemy go w latach 70. XX wieku, a przecież i dzisiaj Ameryka nie radzi sobie z rasizmem.
Somen znosi upokorzenia, ponieważ na horyzoncie migocze cel. Jego własny biznes. Wie, że niedługo zacznie zupełnie inne życie. Koniec ze stacją benzynową i jedzeniem przeterminowanych kanapek. Na marginesie warto dodać, że bohater ma w domu coś, co dzisiaj nazywane jest „mapą marzeń”, czyli powycinane z gazet symbole tego, co chciałby osiągnąć (w jego przypadku są to eleganckie garnitury, zegarki i wszystkie atrybuty wizualne mówiące „stać mnie więc mam”).
Historia męskiego striptizu
Gdy jego klub dla graczy Tryktraka nie okazuje się spełnieniem marzeń, od porażki ratuje go przypadek. Poznaje parę, która wspiera go w stworzeniu nowego biznesu. I tak rodzi się nocny klub dla kobiet, gdzie mężczyźni wykonują striptiz. Daleko mu do złożonej choreografii, z którą dzisiaj kojarzymy Chippendalesów, ale to dopiero początek.
Serial wrzuca nas w amerykańskie lata 70. i 80. pokazując, jak raczkował ten biznes w czasach, gdy właściwie nikogo nie obchodziły jeszcze kobiece potrzeby. Chodzi tylko o pieniądze. Jeśli nie znacie biografii bohatera, który stał się inspiracją serialu „Witamy w Chippendales”, możecie czuć się znużeni zbyt długim wprowadzaniem w główną historię.
Pierwszy odcinek skupia się na postaci Paula Snidera (w tej roli Dan Stevens) i jego żony Dorothy Stratten (Nicola Peltz), co mimo że ważne w całej opowieści o Chippendalesach, okazuje się nie mieć znaczenia dla rozwoju bohatera serialowego. Scenariusz dosyć niekonsekwentnie rozkłada akcenty – zamiast pozwolić nam dobrze poznać Somena, śledzimy dwójkę ludzi, którzy w dalszych odcinkach nie będę odgrywać większej roli.
Nick De Noi i jego losy
Dopiero pojawienie się w klubie choreografa Nicka De Noi (w tej roli wybitny Murray Bartlett, dla jego roli obejrzyjcie pierwszy sezon „Białego Lotosu”, jeśli wciąż tego nie zrobiliście) daje serialowi dobre tempo akcji. Widzimy, że Nick zna się na swoim fachu i szkoli tancerzy, tak aby Chippendelsi dawali prawdziwe show, a nie jedynie niezdarnie podrygiwali na scenie. Obecność Nicka działa ożywczo na klub i na scenariusz serialu, pokazuje, że nie da się robić rozrywki bez profesjonalnego zespołu, ale równocześnie daje impuls do konfliktu między rozdartym kulturowo Somenem, a swobodnym obyczajowo Nickiem.
Kumail Nanjiani i jego nieudana rola
Niestety Somen jest napisany bardzo jednowymiarowo. Zmiana zachowania i postępowania bohatera następuje bez narysowania konkretnego szkicu i kontekstu. Jedna wycieczka do Indii i rozmowa z matką to trochę za mało, żebyśmy uwierzyli w jego przemianę. W rolę Somena wcielił się Kumail Nanjiani i nie był to najlepszy wybór. Biorąc pod uwagę, że na bohaterze leży cały ciężar historii, to zła wiadomość dla widzów serialu. Aktor znany dotychczas z roli komediowej w „Dolinie Krzemowej” nie sprostał wyzwaniu.
Somen w jego wydaniu zdaje się ciągle nadąsanym bobasem, który co jakiś czas pokrzykuje, żeby przypomnieć, że to on jest najważniejszy. Co więcej, jego postać jest nudna i w ogóle nie zachęca do tego, żeby chcieć go lepiej poznać.
Znacznie ciekawiej wypada reszta klubowej ekipy, czyli żona Somena (w roli Irene wystąpiła Annaleigh Ashford dotychczas znana z serialu „Masters of Sex” oraz „Impeachment: American Crime Story”), a także wspominany już Nick oraz kostiumografka Denise (w tej roli wulkan energii, czyli Juliette Lewis). Wspomniane trio razem bawi się doskonale i świetnie dogaduje. Odcinek, w którym wychodzą potańczyć, a Irene odkrywa kokainę, należy do najzabawniejszych (oczywiście, gdy wyciąć dłużyzny, w których monologuje Somen).
True crime czy komedia?
Pozornie nic nie zapowiada nadejścia problemów w życiu bohatera, czyli tych wątków, które sprawiają, że wesołkowata narracja o męskim striptizie przestaje działać. W końcu to serial o narodzinach i upadku imperium muszą więc pojawić się konkurenci, pragnienie sławy, pycha i mocne zderzenie z rzeczywistością. Wszystko to w serialu jest, ale nie wiem, czy widzom wystarczy cierpliwości, aby czekać aż cztery odcinki na to, żeby „coś zaczęło się dziać”.
„Witamy w Chippendales”, czyli podróż do lat 80.
Na pewno warto dać szansę serialowi i sprawdzić, jak ciekawie wyeksponowana jest estetyka (kolory, ubrania, włosy, makijaże, popkultura) lat 70 i 80., a także jak serial radzi sobie z opowiadaniem historii, która rzeczywiście miała miejsce. „Witamy w Chippendales” nie może się zdecydować, czy chce być serialem true crime, czy bardziej komediową opowiastką o kolejnym rozdziale pt. amerykański sen i jego konsekwencje. Warto obejrzeć fenomenalną czołówkę, od razu sprowadzającą nas do telewizji lat 70. Światła, zdjęcia, neony, wszystko to przywodzi czołówki seriali telewizyjnych tamtego okresu. Warto też podkreślić, jak świetnie spisali się charakteryzatorzy i charakteryzatorki oraz twórcy i twórczynie scenografii, a także kostiumów. Serial pod tym względem to prawdziwa uczta dla oczu.
Serial nieśmiało akcentuje problemy, których musimy się sami domyślać, jak na przykład powszechna przemoc wobec kobiet, na którą nikt nie reaguje, nawet jeśli wydarza się w miejscach publicznych. Podobnie rzecz wygląda w przypadku zachowań rasistowskich, a także przekraczania granic przez kobiety żywiołowo reagujące na striptizerów. Rzecz dzieje się kilka dekad temu, więc oczywiste jest, że oko kamery jedynie daje nam znać, że widzimy coś, co dzisiaj wzbudziłoby nasz sprzeciw, ale nie czterdzieści lat temu.
Kim jest twórca serialu?
„Witamy w Chippendales”, to produkcja dla wielbicieli estetyki minionych dekad, spojrzenia na narodziny jednego z ciekawszych zjawisk popkulturowych lat 80., a także dla świetnej obsady drugiego planu. Twórca serialu, czyli Robert Siegel w zeszłym roku wypuścił inny tytuł, który, choć niepozbawiony wad, jest produkcją znacznie ciekawszą. Mowa o serialu „Pam i Tommy” relacjonującym wyciek pierwszej seks taśmy celebrytów, czyli Pameli Anderson i Tommy’ego Lee. Widać, że Siegel lubi eksperymentować z głośnymi wydarzeniami z przeszłości i nadawać im fabularny kształt. W przypadku „Pam i Tommy’ego” udało mu się pokazać perspektywę Pameli Anderson i dać bohaterce bardzo wyrazisty charakter. Z kolei historia Somena nie budzi takich emocji, ponieważ trudno polubić bohatera, a tym samym próbować go zrozumieć. W przypadku Pameli Anderson i Tommy’ego Lee przynajmniej połówka duetu budziła sympatię. Warto jednak zapamiętać nazwisko twórcy, z pewnością jeszcze o nim usłyszymy.
Serial „Witamy w Chippendales” dostępny jest na platformie Disney+.
Dołącz do dyskusji: „Witamy w Chippendales” to zaskakująca opowieść o tym, jak amerykański sen bywa pułapką, a nie drogą do wolności. Recenzja serialu dostępnego na Disney+