Dziki Trener zamiast naukowca. Dlaczego media odpuściły naukę?
„Chłopie jaki Ty jesteś konkretny i logiczny!! Chętniej Ciebie słucham niż obecnych naukowców, lekarzy czy profesorów [pisownia oryginalna – red.]”. Taki komentarz pojawił się pod jednym z filmów Dzikiego Trenera, jednego z youtube'owych ekspertów od wszystkiego. „Doprowadziliśmy do przerwania łączności między społeczeństwem a naukowcami” - stwierdził Jakub Wiech, mając na myśli dziennikarzy. Dlaczego tak się stało?
753 tys. subskrybentów na YouTubie ma Dziki Trener, rozpiętość poruszanych przez niego tematów sięga przywilejów dla Ukraińców i kryzysu na granicy, Eurowizji i Antka Królikowskiego, a także szczepionek i witaminy C. Wszystkie jego filmy mają ponad 120,5 mln wyświetleń.
„Dziki Trener komentuje sprawy z przeróżnych dziedzin, jednak w odróżnieniu od tak zwanych ludzi renesansu – na żadnej się nie zna” - pisał niedawno Piotr Wójcik w serwisie Krytykapolityczna.pl.
Tymczasem fizyk i popularyzator nauki Tomasz Rożek na swoim kanale Nauka. To Lubię ma 688 tys. subskrybentów. Ale jego filmy, choć ma ich niemal równo dwa razy więcej niż Dziki Trener, mają w sumie niecałe 80 mln wyświetleń.
„To my doprowadziliśmy do przerwania łączności między społeczeństwem a naukowcami. Zadaniem badaczy jest poznawać rzeczywistość; rzetelne i atrakcyjne kolportowanie ich ustaleń to już rola mediów. I z tej roli się nie wywiązaliśmy zostawiając przestrzeń dla takich wynalazków, jak Dziki Trener” - napisał niedawno na Twitterze Jakub Wiech, dziennikarz ekonomiczny, od niedawna naczelny serwisu Energetyka24.com.
Ilustracją był komentarz do jednego z materiałów Dzikiego Trenera. „Chłopie jaki Ty jesteś konkretny i logiczny!! Chętniej Ciebie słucham niż obecnych naukowców, lekarzy czy profesorów” - napisał jeden z użytkowników YouTube'a.
„To oczywiście nie był proces szybki, ale stopniowy. Wpasowano bowiem naukowców w schemat debaty, który coraz bardziej premiował polaryzację. I w ten sposób znaleźliśmy się w sytuacji, w której media specjalnie kontrują głosy naukowców głosami publicystów czy polityków, którzy nie mają o nauce pojęcia, ale są atrakcyjni dla odbiorcy. Nauka jest tu w dużej mierze bezradna. Dobra wiadomość jest taka, że my, dziennikarze, możemy to także naprawić” - stwierdził Wiech.
Wbrew pozorom ten komentarz to przede wszystkim powód do wstydu dla dziennikarzy i mediów.
— Jakub Wiech (@jakubwiech) June 14, 2023
To my doprowadziliśmy do przerwania łączności między społeczeństwem a naukowcami.
Zadaniem badaczy jest poznawać rzeczywistość; rzetelne i atrakcyjne kolportowanie ich ustaleń to już rola… https://t.co/0MSc3OaXEO
Walka o uwagę
W rozmowie z Wirtualnemedia.pl Wiech tłumaczy, że dziennikarze powinni pełnić funkcję ogniwa, łączników między sferą nauki a szeroko pojętą opinią publiczną.
- W modelowym układzie dziennikarz to osoba, która śledzi to, co publikują naukowcy posługujący się sformalizowaną drogą ustalania pewnych faktów i na tej podstawie przekuwa często skomplikowane przekazy naukowców w coś bardziej przystępnego. Coś, co z jednej strony jest zjadliwsze dla szeregowego czytelnika, a z drugiej strony wiernie oddające zdanie nauki w danej kwestii - podkreśla.
Zdaniem Wiecha dziennikarze wymiksowali się z własnej woli z tej roli.
- Zrobili to, kierując się zasadą podążania za oczekiwaniami opinii publicznej. Zamiast odgrywać rolę formującą w tej debacie, stali się niejako transmiterami drugiej strony: dziennikarz zarzuca naukowca tym, co usłyszał od przedstawiciela opinii publicznej, często nawet nie próbując podjąć się samodzielnej weryfikacji pewnych tez i poglądów pojawiających się w debacie - podkreśla naczelny Energetyka24.com.
To, jak dodaje, miało związek z przekształceniem się mediów w świat o bardzo niskim progu wstępu.
- Każdy dzisiaj może być twórcą, kimś w rodzaju portalu internetowego. W ten sposób media znalazły się w defensywie i musiały walczyć o uwagę odbiorców, którzy znaleźli się w sytuacji przesytu. Media musiały płynąć z prądem, tym, co się aktualnie klika, ogląda i słucha, więc przestawiły się na transmitowanie spektaklu. A spektakl jest wtedy, kiedy jest spór. A spór wtedy, kiedy pojawiają się zdania kontrowersyjne, odrębne, polaryzacja. Doszliśmy do sytuacji, w której dziennikarz zamiast przekazywać zdanie nauki woli je konfrontować ze zdaniem kompletnie nienaukowym, kogoś, kto o nauce nie ma pojęcia, a stara się kontrować przekaz naukowców w oderwaniu od formy czy zasad rządzących światem nauki. To robią teraz dziennikarze - uważa Wiech.
Tego typu działania to kwestia pogoni za lajkami, klikami i wyświetleniami.
- Jest jeszcze kwestia wynikająca z pauperyzacji zawodu dziennikarza: każdy może nim zostać i jakość dziennikarska nie jest już premiowana. Dziennikarze pozbawieni są często podstawowych kompetencji analitycznych, warsztatu, katalogu dobrych praktyk – wymienia Wiech. Zastrzegając, że są chlubne wyjątki od tej reguły. - Powstają takie treści jak okładka tygodnika „Do Rzeczy”, na której Łukasz Warzecha pisze o wielkim zielonym oszustwie czy cały czas czytany magazyn pana Tomasza Sommera [„Najwyższy Czas!” - red.], w którym co rusz podważany jest konsensus naukowy w sprawie zmian klimatu. Oraz inne kanały internetowe. To wszystko bzdury i zestawienie tych poglądów z klimatologiem to dewastacja na poziomie merytorycznym. Tylko ten poziom trzeba pokazać, a niestety batalia cały czas toczy się na gruncie wytyczonym przez denialistów klimatycznych. Dlatego nauka jest czasami w głębokiej defensywie – uważa dziennikarz.
Kiedy dziennikarze wymiksowali się z roli pośredników między światem nauki a społeczeństwem? - Kluczową rolę odegrały social media – twierdzi Wiech. - Kiedy dostęp do kanałów czy narzędzi mogących budować gigantyczne zasięgi został w pełni otwarty i każdy dziś może mieć zasięgi oraz dostęp do audytorium, o jakim jeszcze piętnaście lat temu mogły myśleć tylko duże stacje telewizyjne albo portale internetowe. Dzisiaj każdy może być konkurentem tych dużych podmiotów. I to niejako przyparło klasyczne media do narożnika. One zamiast rywalizować wyższym poziomem rzetelności, zgodności z rzeczywistością, schodzą piętro niżej i walczą na poziomie klikbejtowym z nowymi tworami, które wyrosły na gruncie narzędzi, jakie oddały ludziom social media – zaznacza.
Działy naukowe to nudy
Podobne zdanie ma Janusz Omyliński, head of SEO Grupy naTemat, twórca bloga i kanału popularnonaukowego w dziedzinie religioznawstwa Lekcjareligii.pl.
- Mnóstwo rzeczy ma wpływ na obecny obraz dziennikarstwa naukowego, ale wydaje mi się, że dwa zjawiska najmocniej się na nim odcisnęły. Po pierwsze demokratyzacja dziennikarstwa. Dzięki platformom społecznościowym jak YouTube i serwisom pomagającym monetyzować treści jak Patronite jest możliwość by nawet jednostki przynajmniej częściowo utrzymywały się z niezależnych kanałów, blogów etc. I wielu robi to świetnie, z zachowaniem wszelkich zasad dziennikarskich, szczególnie ci twórcy treści, którzy sami wyrośli z mediów jak np. uwielbiane przeze mnie Crazy Nauka, Podcastex czy Dział Zagraniczny (ale można by wymieniać długo). Na świecie tacy twórcy jak np. Johnny Harris dzięki wsparciu widzów i widzek oraz reklamom mogą robić takie wspaniałe rzeczy jak reportaż z małej grenlandzkiej wioski – podkreśla Omyliński.
- Niestety to jest też furtka dla twórców, którzy nie potwierdzają informacji w źródłach, przekazują plotki, fejki i wrażenia, plagiatują, nie zaglądają do omawianych badań, tylko podają dalej omówienia omówień. Po prostu nie mają warsztatu – zaznacza jednak twórca Lekcjareligii.pl. - Algorytmy dodatkowo utrudniają pracę poważnym twórcom, promując natychmiastową gratyfikację i produkowanie coraz więcej i więcej treści, najlepiej polaryzujących i silnie emocjonalnych, żeby przebić się w zgiełku platform społecznościowych. Trzeba więc umieć stać na tej cienkiej jak krawędź noża granicy, balansując między dziennikarstwem a rozrywką i wyłuskać „swoją” publiczność, która to doceni. Ale jest tej publiczności dużo – dodaje Omyliński.
Jego zdaniem problem tkwi również w tym, że same media odpuściły naukę.
- Działy naukowe paręnaście lat temu były traktowane jako coś takiego na dokładkę do gazet i magazynów, jak działy kultury. Uważano, że warto to mieć wizerunkowo, ale podejrzewano, że rzadko który czytelnik tam zagląda, „bo to nudy”. I powoli pozbywano się czy redukowano działy naukowe. Albo oddawano naukę dziennikarzom, którzy się do tego nie nadawali – ocenia.
- Często widzieliśmy traktowanie nauki jak debaty o tym, czy warto postawić ławkę w parku czy nie. W takiej dyskusji można zaprosić osobę „za” i „przeciw”. W nauce jednak działa coś takiego jak konsensus. I zapraszanie do programów czy tekstów dwóch zdań przedstawianych jako równoważne np. antyszczepionkowca i lekarza, albo denialistę zmian klimatu i klimatologa jest niedopuszczalne. Pomijam już takie powszechne rzeczy jak obecność działów astrologicznych i „jasnowidzów”, pseudopsychologii, teorii spiskowych (szczególnie w prawicowych mediach) czy reklamowanie homeopatii – zaznacza Omyliński.
- Praktyka pokazała, że pozbycie się nauki z redakcji było błędem. W marcu 2020 roku widać było szczególnie jak ludzie potrzebują rzetelnych i sprawdzonych informacji. Ale to nie było jednostkowe wydarzenie. Twórcy internetowi, którzy zapełnili tę dziurę pokazali, że nauka jest w wielu niusach - można opowiadać o nauce w kontekście popularnych seriali i filmów, wojny, czasem nawet polityki krajowej czy wątków społecznych – uważa twórca Lekcjareligii.pl.
- Na pewno jest przestrzeń, którą większe media mogą odzyskać inwestując w dziennikarstwo naukowe. Mimo, że nie jest ono łatwe w produkcji i monetyzacji, to na pewno da się to zrobić – uważa Omyliński.
Bez prostych odpowiedzi
- Głównym problemem, jeśli chodzi o media, jest to, że pogłębiana jest polaryzacja – przekonuje Piotr Stanisławski, twórca popularnonaukowego bloga Crazy Nauka. - Na szczęście w dużym stopniu polskie media odchodzą już od kretyńskiego zwyczaju, że zawsze trzeba mieć dwa zdania, dwie opinie, koniecznie przeciwstawne. To oczywiście wypaczenie zasady, że zawsze trzeba mieć potwierdzenie, wysłuchać drugiej strony i tak dalej. Są rzeczy, gdzie jest druga strona i takie, w której drugiej strony nie ma. Jest druga strona w sporze o kolor krawata albo w debacie, czy psy powinny wychodzić do ogródka sąsiada. W kwestii naukowej nie ma drugiej strony. To fundamentalny problem mylenia faktów z opiniami. Jako ludzkość powszechnie mylimy fakty z opiniami, stały się one – zdaniem wielu – równoważne – podkreśla.
- Nie wiem, czy to wpływ internetu, bo zwykle proste odpowiedzi są zbyt proste, żeby były prawdziwe – przyznaje Stanisławski. - Nikt jednak nie rozróżnia, czy Dziki Trener czy ktokolwiek jego pokroju ma wiedzę, czy dzieli się wyłącznie swoimi opiniami. To nie jest winą tylko dziennikarzy, to również wina sporej części naukowców, którzy przez wiele lat wiele robili, żeby być na piedestale wiedzy i dopiero niedawno stwierdzili, że muszą zająć się także pseudonauką. Wcześniej wielokrotnie słyszeliśmy, że nie będą odnosili się do tego typu bzdur – dodaje.
Zdaniem twórcy Crazy Nauki, „ludzie nie rozumieją tego, jak działa nauka, że nie daje ona prostych i natychmiastowych odpowiedzi”. - Daje prawdziwe odpowiedzi, ale niekoniecznie atrakcyjne, efektowne. Klasycznym zarzutem jest, żeby naukowcy się wreszcie zdecydowali: kiedyś mówili, że jedzenie jajek jest dobre, potem, że złe, potem znowu, że dobre. Ile razy można zmieniać zdanie? Tak działa ludzka psychika, ewolucja nas tak ułożyła. I po to mamy edukację, żeby ona przygotowała nas na bardziej zaawansowane narzędzie niż nasze prymitywne reakcje, z którymi wszyscy startujemy, czyli na posługiwanie się metodą naukową. Ludzie powinni uczyć się, że wiele prostych odpowiedzi jest bardzo efektownych, ale fałszywych. Nie jest to wina jedynie ostatniej deformy edukacji, to starszy problem. Ludzie oczekują szybkich i prostych odpowiedzi, dostają je oczywiście, ale od tych, którzy na tym zarabiają albo budują swoją rozpoznawalność – podkreśla Stanisławski.
Denializm w odwrocie
Według Wiecha dziennikarze mogą naprawić sytuację, bo jest szansa na wypracowanie pewnych praktyk. - To już się poniekąd dzieje. Dziennikarze mogą doszkalać się w tematyce, którą poruszają, bo duża część błędów dotyczących klimatu, które pojawiały się w ostatnich latach, wyrastała na błędach dziennikarskich – mówi.
Dziennikarze, dodaje naczelny Energetyka24.com, mają też wolność wyboru swoich gości. - W pewnych określonych sytuacjach debata jest niepożądana. Jako dziennikarz nie chciałbym dawać platformy wąskiemu gronu. Wiem, że dana osoba nie wniosłaby nic nowego do debaty o klimacie, ale mogłaby uwiarygodnić się ze swoimi tezami. Wolność słowa oznacza tyle, że nikt nie może nas aresztować za nasze poglądy, ale nie jest to obowiązek wysłuchiwania kogoś, kto gada ewidentne głupoty ani udostępniania takim ludziom platformy – podkreśla Wiech.
Czy jednak odsłony nadal nie będą generowane przez tych, którzy tego typu ludzi zapraszają? - Fundamentalne jest to, że ludzie w istotnej mierze oglądają Dzikiego Trenera dlatego, że on mówi im to, co chcą usłyszeć, co stoi w zgodzie z ich poglądami. Trzeba postawić na klasyczną edukację szkolną, która jest w stanie uodpornić nas na pewne rzeczy. Zawsze będzie pewien odsetek ludzi, którzy słuchają osób jak Dziki Trener, ale możliwe jest ograniczenie ich liczby za pomocą podnoszenia standardów w innych mediach. Myślę, że dojdzie do przewartościowania, odwróci się trend i dobrze ugruntowane informacje zyskają znaczenie w odbiorze. Wbrew pozorom to już się dzieje – mówi Wiech.
Gdzie? W debacie na temat klimatu. - Dziesięć lat temu w mainstreamowych polskich mediach na porządku dziennym były artykuły wprost pisane przez denialistów klimatycznych. I to w tytułach jak „Rzeczpospolita” czy „Newsweek”. Że walka z globalnym ociepleniem to ściema albo biznes. A nauka dziesięć lat temu w kwestii klimatu mówiła dokładnie to co teraz. Obecnie takie wykwity intelektu to domena pewnego marginesu, pojawia się w określonych kategoriach czasopism. Rzadko kiedy denialistyczne trendy przedostają się do mainstreamu medialnego. I to było konsekwencją podniesienia standardów, lepszego wsłuchania się w to, co mówi nauka. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie rozwinięty aktywizm klimatyczny, który zadziałał w sposób stymulujący na media. Okazało się, że kwestie klimatu, środowiska obchodzą ludzi, chcą oni o tym czytać. Widzę mechanizmy odwrócenia tego trendu na płaszczyźnie edukacji, medialnej, pozarządowej. To jest możliwe, trend da się odwrócić. Naszym naczelnym celem powinno być podnoszenie standardów i walka z tymi, którzy je zaniżają – kończy Wiech.
Komunikacja, edukacja i odpowiedzialność
- Czy dziennikarze mogą to naprawić? Sami na pewno nie, za daleko to zaszło – uważa natomiast Piotr Stanisławski. - Ponieśliśmy wielką porażkę społecznie, zaszczepionych na Covid jest efektywnie nieznacznie ponad 50 procent Polaków. Mieliśmy bezpośrednie zagrożenie i niezłe, choć oczywiście nieidealne, rozwiązanie, dostępne za darmo w prosty sposób wszędzie. A jednak prawie połowa Polaków nie zdecydowała się na to, bo została okłamana, zmanipulowana, to także zasługa rosyjskiej dezinformacji – dodaje.
Czy jednak poprawa tej sytuacji nie jest syzyfową pracą? - Nie, to nie jest skazane na niepowodzenie. Mamy przykłady rozmaitych sukcesów, natomiast u ich podstaw leżą edukacja i dobra komunikacja. To rola zarówno dla dziennikarzy, jak i PR-owców i władz państwowych – uważa Stanisławski. - Wystarczy spojrzeć na poziomy wyszczepienia w różnych krajach, na co też nakłada się świadomość bycia społeczeństwem w znaczeniu wspólnoty. Widać między krajami różnice. I zaryzykuję stwierdzenie, że to niezły wskaźnik tego, jak ludzie w różnych krajach rozumieją naukę. Choć też część krajów była celem zdecydowanych ataków rosyjskich służb dezinformacyjnych, a inne nie, co też miało wpływ na poziom wyszczepienia. Jednak wszystko to pokazuje, że można ludzi edukować i komunikować im informacje w sposób skuteczny. Ale można też nic nie robić – dodaje Stanisławski.
- Potrzebne są komunikacja, edukacja oraz pewna odpowiedzialność środowiska akademickiego. Sytuacja bardzo się poprawiła, choć niektórzy naukowcy mówili też wiele głupot, także o Covidzie. Dziennikarze są tu istotnym elementem, ale bardziej niż oni – media. Siedzę w tej branży ponad dwadzieścia lat i widzę, jak rozsypały się działy nauki. Ten temat nie jest reklamogenny, ważniejsze są sport i polityka. Zawód dziennikarza naukowego częściowo wyginął, stracił na znaczeniu – mówi Stanisławski.
- Najczęściej nie ma też w mediach filtra, który działał kiedyś. Układu, w którym wydawca strony głównej portalu dostaje temat zaczepiający o zagadnienia naukowe, wydaje mu się on podejrzany czy niepewny. Kieruje go do osoby, która ma kompetencje, by go ocenić. Wydawca zdaje sobie sprawę, że być może materiał trzeba będzie wstrzymać. Co może kosztować tysiące odsłon i godziny czy dni pracy człowieka, który go stworzył – mówi Stanisławski. - Ale to kwestia odpowiedzialności, przełożenia komunikatów na życie i zdrowie ludzi. To może działać, ale ktoś musi takie decyzje podejmować. Ale nie jest to kwestia dziennikarzy, którzy mają obowiązki, muszą dowieźć wyniki, co starają się robić w sposób najbardziej efektywny. Ktoś jednak musi powiedzieć: stop, maliny nie leczą raka. Choćby nie wiadomo co, to nie jest prawda – dodaje.
Dołącz do dyskusji: Dziki Trener zamiast naukowca. Dlaczego media odpuściły naukę?
Dziki jest autentyczny i w wielu kwestiach (nie wszystkich) myśli tak jak większość społeczeństwa, za to większość naukowców myśli jak dociągnąć do pierwszego i sprzedać się za garść srebrników koncernom lub politykom.